Mój Romet Kadet

15 marzec 2016 Written by Moje sprzęty 3460
Mój Romet Kadet

a wstępie chciałbym pozdrowić wszystkich miłośników dwóch kółek, szczególności tych, którzy stawiają pierwsze motocyklowe kroki (...) Jednak, co tu dużo mówić, są wśród nas i tacy, którzy nie mogą sobie pozwolić na kupno nowego, nawet najsłabszego, z najuboższym wyposażeniem skutera (a najtańszy, jeśli się nie mylę, kosztuje 2-3 tyś. zł). I co wówczas ma począć taki "Biedny chłopak" Kupuje Rometa od sąsiada za "flaszkę", wyciąga ze stodoły starą przerdzewiałą WSK czy Komara. Ci, którzy mieli odrobinę więcej szczęścia, stali się właścicielami Simsona dziadka, który, jeśli był spokojnie eksploatowany, może przewieźć swego nowego jeźdźca przez pewną, nawet niezbyt długą trasę, po czym prędzej czy później bezdusznie odmówi mu posłuszeństwa.
Pomimo niewielkich wyjątków, te sprzęty oferują nam bezawaryjną eksploatację przez parę dni, może tygodni (ośmielę się tu wspomnieć Komara mego kolegi, który służył mu bez większych awarii przez prawie 2 sezony). A co potem? Przeważnie to takie g... jak linka gazu czy guma. Co jednak jeżeli przytrafi się nam coś o wiele poważniejszego? Pozostaje pomoc dziadka, ojca, kolegi, czasem młody motocyklista odkrywa w sobie talenty złotej rączki, ale to niezbyt częste przypadki. Uważam, że całkiem niegłupio by było, gdyby w miesięczniku wszystkich motocyklistów znalazło się raz na jakiś czas cos z historii najbliższej stalowych rumaków (celowo je tak nazwałem), na których szaleje statystyczny chłopak z nieco mniej zasobną kieszenią. Również nieco więcej porad warsztatowych byłoby na miejscu. Mając niezbyt miłe doświadczenia z Rometem wiem, że pomoc kolegów, którzy też mieli, bądź mają dany model, okazuje się, delikatnie mówiąc, niewystarczająca. I tak, odrywając się w zupełności od tematu, chciałbym przedstawić moje perypetie związane z motorowerem Romet Kadet. Moja przygoda z pojazdami silnikowymi (w zasadzie ten sprzęt, to taki nieco szybszy rower) choć dla mnie znaczył on znacznie więcej, niż tylko środek transportu) zaczęła się nie tak dawno, bo w 1991 roku, choć od tego czasu zdążyłem się już dość dużo nauczyć. Właśnie wtedy wspomniany wcześniej kolega wygrzebał w jakiejś stodole Komara. Jednak zanim mógł go dostać, minęło sporo czasu.
Stwierdziłem wówczas ze jeżeli on może, to czemu ja nie. Już za kilka dni odwiedziłem dziadka, który miał swego czasu jakiś motorower. Okazało się, że leży pod grubą warstwą kurzu i pajęczyn, lecz pewnie po gruntownym remoncie zapali.
Niestety, na pierwszą jazdę musiałem poczekać do następnego roku. Dosiadłem wówczas drugiego dziadkowego sprzęta - Rometa. Cóż to było za wspaniałe uczucie, gdy bez żadnego wysiłku osiągałem prędkość dochodzącą do magicznych 40 kmlh. Pamiętam, że początki były tragiczne: ja mu w gaz, a on zgasł. Nieco później stałem się szczęśliwym posiadaczem tej wspaniałej maszyny. Żak z 1962 przechodził swą drugą młodość, będąc na nowo ujeżdżanym przez dziadka.
N Po paru godzinach spędzonych na siodle Rometa technikę jazdy opanowałem niemal do perfekcji. I tu ośmielę się wspomnieć dwóch "fachowców", którzy usilnie pomagali mi w drobnych pracach eksploatacyjnych, i jak się później okazało, w poważnych naprawach. Jeden z nich (jeździł na Ogarze) po przejechaniu trasy liczącej około 2 km wyłączał silnik i czekał tak długo, aż silnik całkowicie ostygnie, dopiero później kontynuował jazdę, zapytany przez wspomnianego wyżej Marcina, który na poprawnej obsłudze znał się wyjątkowo dobrze, dlaczego tak postępuje odpowiadał (cyt.): No zobacz jakie żeberka są gorące, samochód ma chłodzenie wodą i nie trzeba tak często wyłączać, a w Romecie nie ma wody i przez to nie jest on niczym chłodzony. Jak widzimy, jego poziom znajomości dotyczącej nawet swego motoroweru był niemal równy zeru. W momencie, gdy w moim silniku wypadł klin i świeca ciągle się zalewała, remont powierzyłem drugiemu znajomemu. Patrząc z perspektywy czasu zupełnie nie wiem po co rozkręcał cały silnik i próbował ratować go częściami, które były w zupełności niepotrzebne. Poza tym dziwiły mnie jego sposoby zdejmowania koła zamachowego - "na śrubokręty". Po tym zabiegu było ono scentrowane jak te rowerowe z wózka wujka, którym woził cement na budowę.
Jednak po interwencji mechanicznej dziadka, która trwała ładnych parę dni, moja maszyna znów ruszyła. Jednak po paru dniach cos się znowu popsuło, lecz sprzęcior o dziwo i tak jechał całkiem nieźle, a osiągnięcie 50 a nawet 55 km/h było jak pierdnięcie. Jednak pewnego razu coś zgrzytnęło i jedynka nie wskakiwała. Po dokładniejszych oględzinach z mechanikami stwierdziliśmy, że poszła skrzynia biegów. I znów nic obeszło się bez pomocy nadmechanika, jak zwykłem nazywać mego dziadka. Do końca sezonu 1998 jeździłem prawie bez problemów. Jednak tak jak to Romet, zdążył się popsuć jeszcze raz tym samym sezonie. Wiosną 1999 r. po wielodniowej dłubaninie przy prądnicy i gaźniku udało mi się przejechać całe 10 km bez większych problemu Pod koniec wakacji kupiłem trupa Komara za "flaszkę", po zastartowaniu silnika (stał pod sianem w stodole i robił za grzędę dla kur chyba jeszcze przed zburzeniem muru berlińskiego) mój sprzęcior znowu ruszył. O dziwo dysponował tak dużą mocą, że bez problemu jechał na jednym kole (oczywiście tylko przez kilkadziesiąt centymetrów).
Niestety, to co dobre, szybko kończy, i tak motorower znowu odmówił posłuszeństwa. I naprawa zaczęła się odnowa...
Mógłbym jeszcze tak długo pisać, muszę przyznać, że jednak miał on swoje dobre strony. Od kolegów dostałem mnóstwo części, więc naprawy nit były kosztowne. Nie zapomnę momentów, gdy podczas jazdy z nie wyregulowanym zapłonem na drogę wyskoczy mi średniej wielkości burek z zapienionymi zębami, a mój potwór nie mógł wejść w obroty na dwójce (wtedy na jedynce jechałem ze 40 km/h). Fajnie też było pojeździć po łące bez rury wydechowej. Jednak mimo niewielkiego przebiegu okazał się wyjątki wdzięczny podczas napraw. Czasem miałem wrażenie, że mam do czynienia z jednym wielkim zaprzeczeniem praw fizyki, matematyki. Mimo to jazda koi ból. Właśnie na moim Romeciku czułem się najszczęśliwszy. Stanowił on dla mnie to co... a zresztą, słowa nie oddadzą tego co czuję. Dziś podejmuję na nowo próby postawienia go na nogi, a w zasadzie na koła. Czy mi się to uda, sam nie wiem. Jednak wierzę, że niedługo mój "stalowy rumak" (no, może pół-stalowy) ruszy z rykiem dwusuwa, zostawiając za sobą klasyczny błękitny obłoczek (czy raczej ogromny tuman spalin, kurzu i wszystkiego innego, co tylko się da).
Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich motonitów a w szczególności dla motorowerzystów.
Karol prawie z Wołomina
ŚM 11/2000